swojego miejsca Rainie zauważyła, że udało mu się rozpiąć kaburę, ale nie zdążył wyciągnąć
broni. Trzymał ręce w górze i gorączkowo wyrzucał z siebie słowa. – To na pewno pomyłka. Jedna wielka pomyłka. Nieporozumienie. Takie rzeczy się zdarzają. Teraz musimy współpracować, wyjaśnić sprawę. Wiesz, że zrobię dla ciebie wszystko. Shep postąpił krok do tyłu z podniesionymi rękami i spojrzeniem wbitym przed siebie. Ktoś go zmuszał, żeby się cofał? Parę metrów dalej leżały trzy ciała. Rainie zdała sobie sprawę, że O’Gredy jest prowadzony na miejsce rzezi. A kiedy już tam dotrze… Dziwiła się, jak pewnie trzyma broń, jak jest opanowana. Wprawdzie strzelanie było dla niej chlebem powszednim, ale Shep to nie tylko jej szef, to przyjaciel. Znali się od dawna, przepracowali razem całe lata i łączyła ich więź, której niewielu mogło doświadczyć. Rusz się. Wahanie zabiło najwięcej glin. Rainie oderwała się błyskawicznie od ściany i odepchnęła Shepa na bok. Podniosła broń. W tym samym momencie usłyszała przeraźliwy krzyk: – Nie! Nie! Stała twarzą w twarz z trzynastoletnim Dannym O’Grady, bladym jak płótno i uzbrojonym w dwa pistolety. 4 Wtorek, 15 maja, 14.43 Abe Sanders, detektyw ze stanowego wydziału do spraw zabójstw w Oregonie, zasiadł właśnie do późnego lunchu – ogromnej kanapki z kiełbasą i podwójną porcją sera. Cieszył się, że żona nie może go teraz zobaczyć. Zaraz zaczęłaby jęczeć i lamentować, wczuwając się już w rolę wdowy po ofierze cholesterolu. Abe zazwyczaj przestrzegał zaleceń zdrowej diety, wobec czego w wieku czterdziestu dwóch lat wciąż mógł szczycić się szczupłą sylwetką. Ale dzisiaj miał parszywy dzień. Margaret Collins, atrakcyjna blondynka, która obsługiwała wydziałowe telefony, gwałtownie zatrzymała się przy jego biurku. – Rany boskie, Abe. Jeszcze trochę, a zaczniesz pić piwo. – Zabrakło indyka – wybąkał Sanders i odruchowo przysunął kanapkę do siebie, jakby się bał, że ktoś mu ją zabierze. – Sprawa Hathawaya nie wypaliła, co? – odgadła bezbłędnie Margaret. Jeśli chodzi o morderstwa, była prawdziwym geniuszem i często miewała lepsze pomysły niż wszyscy detektywi razem wzięci. – Cholerny sędzia. – Abe ugryzł potężny kęs kanapki. – Najtrudniej dogadać się na własnym podwórku. Przeżuwał pracowicie, zbyt dobrze wychowany, żeby odpowiedzieć z pełnymi ustami. Przełknął, niemal się dławiąc. – Zwłaszcza jeśli ktoś ci tam wlezie. – Inny glina z wydziału zabójstw. – Cholerny glina – warknął Abe, wściekle wbijając zęby w ser. Margaret roześmiała się, puściła oko i, posiawszy zamęt w myślach Sandersa, oddaliła się, zostawiając go sam na sam z jego ucztą. Abe przeżuł kolejny kęs, ale już bez entuzjazmu. Na biurko kapnęła musztarda. Pokręcił z niesmakiem głową i odłożył kanapkę na serwetkę. Prawda była taka, że za każdym razem, gdy sprawy szły nie po jego myśli, detektyw Sanders zamawiał tuczące smakołyki, ale rzadko je dojadał. Na myśl o tym, co sobie kupi, leciała mu ślinka. Nabywał największą porcję z możliwych. A potem dopadły go wyrzuty sumienia. Myślał o ilości kalorii, zawartości tłuszczu, poziomie cholesterolu i rezygnował. Po prostu nie był typem człowieka, który potrafi sobie dogadzać. Odruchowo kontrolował się, nawet wtedy, gdy chodziło o smakowitą kanapkę lub talerz ciasteczek z czekoladą. W wydziale krążyła anegdota o tym, jak kiedyś bohatersko porzucił lody Ben & Jerry z czekoladowymi wiórkami, skosztowawszy zaledwie jedną łyżeczkę. Przed laty Abe Sanders zdobywał wszystkie możliwe sprawności harcerskie, przynosił tylko wzorowe cenzurki, a na szkolnej bieżni osiągał najlepszy czas. Czytywał klasyków dla własnej przyjemności. Zdobył dziewczynę, o której każdy marzył. I kupił dom z czterema sypialniami i idealnie przystrzyżonym trawnikiem w starej, eleganckiej dzielnicy Portland.